2003 Radom Krystyna Kasinka

Muzyka to moje życie

 

z Robertem Grudniem, prezesem Fundacji im. Mikołaja z Radomia i dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej Radom-Orońsko, rozmawia Krystyna Kasińska

 

– W zeszłym roku pańskiej Fundacji stuknęło dziesięć lat a nieco wcześniej Pan osobiście także obchodził jubileusz piętnastolecia pracy artystycznej. To skłania do refleksji…

 

– I wspomnień. Festiwal, w tym roku już osiemnasty, startował skromnie. Ba, początkowo nawet się trochę ze mnie podśmiewano, że chcę z Radomia zrobić drugi Salzburg. Najpierw były to spotkania z muzyką organową w Radomiu, potem doszło Orońsko i zmieniła się nazwa. Początki wspominam z nostalgią przede wszystkim dlatego, że jednak pierwsze koncerty trochę nietypowe. Do zmiany ustroju było jeszcze daleko, a ja grywałem wyłącznie w kościołach, gdzie były organy. Mimo to, dzięki przychylności panów W. Bilskiego i A. Krzemińskiego, były o­ne oficjalnie współfinansowane przez fundusze z wojewódzkiej i miejskiej kasy. Wówczas Radom był chlubnym wyjątkiem w Polsce. Potem czasy się zmieniły, a po 1989 roku festiwal rozprzestrzenił się tak, że dotarł do wszystkich większych miejscowości ziemi radomskiej i to w każdym kierunku województwa. W kierunku „na” Warszawę graliśmy w Jedlińsku, Białobrzegach i Grójcu. Jadąc na południe Polski gościliśmy w Orońsku, Szydłowcu i Skarżysku-Kamiennej, a biorąc pod uwagę kierunek zachodni należałoby wymienić Przysuchę i Opoczno. To nie były złe czasy, małe miejscowości województwa radomskiego chętnie chciały uczestniczyć we współorganizowaniu tzw. kultury wysokiej. Z czasem jednak zaczęto ograniczać środki, górę wzięły różne festyny i część miejscowości się wykruszyła. Zostali najwytrwalsi: Jedlińsk, gdzie gramy od dziesięciu lat oraz Lipsko, gdzie koncert muzyki poważnej odbywa się corocznie w ramach Dni Lipska.

 

– A festiwal przekroczył granice naszego regionu.

 

– W latach chudych pomyślałem, że jeśli w Radomiu, mieście typowo przemysłowym, można robić festiwal muzyki poważnej, to impreza powinna się także przyjąć w Polsce. Tak trafiłem z koncertami do Leżajska, Jędrzejowa i Kalwarii Zebrzydowskiej. I całe szczęście, że odważyłem się wyjść poza granice regionu, bo tymczasem Radom jakby się obudził i znów – także tu – mogę realizować swoje muzyczne projekty.

 

– Organizacja tak wielu imprez wymaga pracy wielu osób. Właściwie ile ich jest w Fundacji im. Mikołaja z Radomia?

 

– Niedużo – dwie, ale koncerty w Polsce pomaga mi organizować spora grupa ludzi dobrej woli, bez których sam bym niewiele zdziałał. Tylko pieniądze muszę „wychodzić’ osobiście, co – proszę mi wierzyć – nie zawsze jest przyjemne. Skoro mówimy o fundacji – nie uwierzy Pani – podkreślanie w jej nazwie moich związków z Radomiem często mi życie utrudnia, nie ułatwia, ale się uparłem. Będę tutaj, będę o mieście pamiętał, choć jest trochę dziwne. Stąd się raczej ucieka a w dodatku kultura, nie festyny, niewielu interesuje i nie poświęcają zbyt wiele uwagi urzędnicy: albo o­na nie interesuje prezydenta, albo dyrektora wydziału.

 

– Taka gmina, więc zmieńmy temat. Rozwija swą działalność fundacja, powstają coraz to nowe projekty muzyczne, które owocują kontaktami z artystami o znanych i uznanych nazwiskach.

 

– I wymieniać je mógłbym długo, choć ograniczę się tylko do kilku, z którymi realizowałem albo najwięcej koncertów, albo nietypowe projekty: Wiesław Ochmana, Krzysztof Kolberger, Jerzy Zelnik, Jerzy Maksymiuk czy Krzysztof Penderecki. To jest tak – kiedy wychodzi się z cienia i zdobywa zaufanie jednego artysty o uznanym nazwisku, łatwiej zaistnieć w środowisku. W minionym roku, dzięki Jerzemu Zelnikowi, który udzielił mi swoistej rekomendacji, udało mi się nie tylko zaprosić Krzysztofa Pendereckiego na trzy koncerty w Łodzi, Lublinie i Zelowie, ale też – co wspominam z uśmiechem – przeforsować program składający się z muzyki łatwiejszej w odbiorze dla mniej wyrobionego muzycznie słuchacza. Penderecki po raz pierwszy wystąpił z organami i Fletnią Pana, kojarzoną raczej z muzyką popularną.

 

– Jakich argumentów Pan użył, aby przekonać Mistrza do nietypowych dla niego koncertów?

 

– Koncerty o których wspominam, z udziałem Jerzego Zelnika, Jerzego Maksymiuka i Krzysztofa Pendereckiego, to właściwie były spektakle słowno-muzyczne „Dobrem zwyciężać”, poświęcone ks. Jerzemu Popiełuszce w 20 rocznicę jego męczeńskiej śmierci, stworzone według scenariusza ks. Jan Sochonial – promotora procesu beatyfikacyjnego ks. Jerzego. Dla mnie realizacja projektu z którym odwiedziliśmy dwanaście polskich miast, stała się pretekstem do zaprezentowania trochę innej muzyki dużej liczbie słuchaczy. Koronny argument wobec obu muzyków był taki: rozważaniom o męczeństwie powinna towarzyszyć muzyka refleksyjna, a kończyć je utwór optymistyczny. Mimo, że przypominaliśmy okrucieństwo świata i ludzi, mówiliśmy o śmierci. I tak się stało – na zakończenie rozbrzmiewała VII Symfonia A-dur Ludwiga van Beethovena, jedna z najbardziej radosnych i we fragmentach rozpoznawalna przez słuchaczy. Muszę przyznać, że obaj mistrzowie nie byli zadowoleni z mojego pomysłu, dopiero gorąca reakcja słuchaczy, licznie zgromadzonych w kościołach, ich przekonała. Ja od początku byłem przekonany, że to dobry pomysł. Zdarza mi się grać podczas różnych uroczystości rodzinnych moich przyjaciół czy sponsorów i już się zdążyłem nauczyć, że zwłaszcza pogrzebom powinna towarzyszyć muzyka refleksyjna, która może pomóc ludziom wystarczająco „zdołowanym” przez los odrobinę się wyciszyć.

 

– Wspomniał Pan o graniu dla przyjaciół, ale znaczącą częścią Pańskiej  działalności stały się także koncerty charytatywne.

 

– Grywam ich rocznie przynajmniej dwadzieścia. Przede wszystkim dlatego, że uznaję to za formę edukacji kulturalnej. Kultura zawsze była problemem, najczęściej trzeba było szukać pieniędzy, czyli mecenasa i w dodatku jeszcze mecenasa cierpliwego. Edukacja kulturalna jest  procesem, więc efekt widać dopiero po latach. W dodatku zdarza się, że przypomina orkę na ugorze. Stąd często brak przekonania, że w rozwój tej dziedzinę życia warto inwestować. Ja natomiast uważam, że nie tylko warto, ale też należy. Poza tym, skoro ja czegoś tam od ludzi systematycznie potrzebuję, to powinienem także coś w zamian dawać. Dlatego wspomagam tych najbardziej potrzebujących – chorych w hospicjach, dzieciaki z ochronki w Stalowej Woli, robiłem w warszawskim kościele Świętego Krzyża koncert na rzecz Jakucji, której mieszkańców dotknęła  jakiś czas temu powódź.

 

Czy artysta z, nie oszukujmy się, małego miasta jakim jest Radom może się czegoś nauczyć od kolegów z Nazwiskiem czy może takie towarzystwo tylko mu lekko przewraca w głowie? Tym bardziej, że czterokrotnie przyznano Panu Honorowego Obywatela – Stalowej Woli, Zelowa, Jędrzejowa i Leżajska.

 

– Z nadmiarem dobrego samopoczucia jest tak, że nawet gdybym chciał bujać w chmurach zawsze znajdzie się ktoś „życzliwy”, kto szybko sprowadzi mnie na ziemię. Szczególnie w Radomiu o to nietrudno. Z radnymi w tym mieście rozmawiam od lat, aby chociaż spróbowali mi pomóc i nic z tego nie wychodzi. Natomiast kontakt z artystami tej miary, co Penderecki czy Ochman przede wszystkim umacnia przekonanie, że można żyć ze sztuki, pod warunkiem podporządkowania się pracy artystycznej oraz poważnego jej traktowania. Z pewnością Żyjemy na innym poziomie, ale problemy mamy takie same: te same urzędy odwiedzamy, podobne problemy życia codziennego musimy pokonać. Może w świecie gwiazdy żyją inaczej, w Polsce – wciąż jeszcze nie. Może dlatego, kiedy Zmęczony wielkim światem Krzysztof Penderecki ucieka do swoich ukochanych Lusławic, to wytrzymuje w nich najwyżej dwa tygodnie i znów wyrusza na koncerty.

 

– Często grywa Pan z Georgijem Agratiną, chyba jesteście zaprzyjaźnieni?

 

– Grywamy razem wiele lat, rocznie około stu koncertów i to nie tylko w Polsce. Koncertowaliśmy także we Francji, Włoszech, Niemczech ostatnio także w Szwecji. Agratina to fascynujący artysta i osobowość. Profesor Akademii Muzycznej w Kijowie, Rumun z pochodzenia. Prawosławny z odrobiną cygańskiej natury. Nie uwierzy Pani, ale potrafi stawać się niewidzialny – można się z nim umówić, będzie w tym miejscu a go nie widać. Sam miałem tego typu doświadczenie i jeden z kierowców, który po niego wyjechał na dworzec, bo Agratina preferuje podróże pociągami, też tego doświadczył. No i jest wspaniałym artystą.

 

– Tyle lat pracy artystycznej zaowocowało pewnie jakimiś nagraniami, a ostatnio zabrał się Pan także za komponowanie.

 

– Mam na swoim koncie pięć płyt z muzyką poważną, gdzie byłem jednym z wykonawców, ale mam także inne płyty – „Tryptyk rzymski” z Krzysztofem Kolbergerem czy spektakl o ks. J. Popiełuszce z Jerzym Zelnikiem. Teraz przygotowuję płytę z Agratiną, która ma być rodzajem podsumowania dziesięciu lat wspólnego koncertowania. Tym razem będzie to muzyka lekka, do słuchania choćby w samochodzie. Tylko jeden utwór – na zakończenie – będzie serio, bo nie chcemy, aby zapomniano, że to muzyka poważna jest dla nas najważniejsza. Jeśli chodzi o komponowanie, co traktuję jako kolejny pomysł na swoją działalność, przełom nastąpił trzy lata temu. Jak się żyje muzyką, to o­na także zaczyna w człowieku żyć, coś się po głowie kołacze, coś tam się zapisuje, potem wystarczy tylko okazja. Dla mnie stała się nią chęć uczczenia 25-lecia pontyfikatu Jana Pawła II. Przygotowaliśmy projekt słowno-muzyczny i tam trzeba było zapełnić kilka „dziur”. Potem historia powtórzyła się przy spektaklu o ks. Popiełuszce. Teraz pisuję dużo, bo od jakiegoś czasu zaczęliśmy z Agratiną grać bardziej różnorodne utworzy. Większość to nadal muzyka sakralna, ale grywamy również koncerty karnawałowe czy noworoczne. Może to znak czasu, czyli komercjalizacji a może tylko przejaw zmęczenia. Dlatego poza organami – skoro nie zawsze koncertujemy w kościołach – od sześciu lat zacząłem grać także na fortepianie.]

 

– Powiedział Pan kiedyś: organy to moje marzenie i życie…

 

– Tak jest, grywam od trzeciego roku a w ogóle byłem dziwnym dzieckiem, które czuło najszczęśliwsze, kiedy słuchało Chopina

 

– Ale przecież nie samą muzyką Pan żyje.

 

– Nie. Mam choćby działkę z dala  od zgiełku, gdzie lubię odpoczywać. Sam, z Rodziną albo w gronie przyjaciół, a przyjaźnię się z ludźmi różnych profesji, nie tylko z artystami.

 

– A marzy Pan o czymś?

 

– Moim marzenieniem jest pracować przedewszystkim dla mieszkańców Radomia. Chciałbym  aby władza i miejscy rajcy mnie zaakceptowali i wspierali moją działalność bardziej znacząco. Na dzień dzisiejszy otrzymuje dotacje z miejskiej kasy na jeden lub dwa koncerty. Jest to suma około 5-8 tys. złotych w skali roku. Dla kontrastu podam, że np. KŚT „Łaźnia” dostaje na miesiąc prawie 30 tys. złotych. Na tak szeroką działalność potrzebuje znacznie wiecej pieniędzy. Poza koncertami, organizuje wiele akcji charytatywnych. Pomagam ludziom, jest szeroka działalność społeczna i kulturalna. Dziwie, że jestem w moim Radomiu w sensie dotacji prawie na ostatnim miejscu.

 

– Dziękuję za rozmowę.